Górskie lato w Tatrach – wspomnienie młodości.
Podobno człowiek z wiekiem coraz bardziej idealizuje młodość, pamięta więcej z przeszłości kosztem bieżących wydarzeń. Pewnie to prawda, chociaż dla mnie wszystkie wspomnienia związane z Tatrami są równie ważne, przenikają duszę niezależnie
od czasowego dystansu.
Pamiętam lato 1977 roku. Spędzaliśmy kolejne niezapomniane wakacje w Bukowinie Tatrzańskiej. Nie znałem wtedy Leona Bieńka i on też nie mógł się spodziewać, że kiedyś przetną się nasze drogi. Pewnie nawet jeszcze nie myślał, że zbuduje piękny dom zwany Leonówką i stworzy w nim tak wspaniałą rodzinę.
Od kilku lat regularnie jeździliśmy do Bukowiny, żeby zamieszkać w pensjonacie Marysin. A miejsce to było niezwykłe. Najwyżej położony dom całej osadzie, nieopodal drogi do Morskiego Oka. Pokój nr 28, z nieprawdopodobnym widokiem na Wołoszyn. Pejzaż widziany z małego okna na poddaszu wydawał mi się wtedy najcudowniejszym obrazem, godnym oprawienia w złote ramy i wystawienia w Luwrze. Do dziś nie zmieniłem zdania. Zaczytany w tatrzańskich lekturach, nieustannie inspirowany przez matkę, potrafiącą jak nikt inny fenomenalnie kształtować dziecięcą wyobraźnię, marzyłem o prawdziwej wyprawie. Do tej pory chodziliśmy regularnie na Świstówkę, nad Czarny Staw, czasem na Giewont. Nie zaspokajało to moich pragnień.
I wreszcie nadszedł ten dzień. Pogoda „jak drut”, plecaki spakowane. Idziemy przez Szpiglasową Przełęcz do Pięciu Stawów. Morskie Oko wita nas po królewsku. Błękitne mgły snują się nad ścianami Mięguszowieckich, delikatnie obejmując Żabie i Rysy. Wyruszamy. Osławiona „ceprostrada”, niegdyś wyśmiewana i wykpiwana, daje nam nieporównywalne z niczym wrażenia. Do dziś uważam ją za najwspanialszą drogę w Polsce. Słońce piecze, krajobraz zaostrza się coraz bardziej. Mijamy kolejne szczeble tatrzańskiej przyrody, nie mogąc oderwać wzroku od dwóch piętrowo położonych jezior, ogromu nieskalanego piękna. Mnich jest na wyciągnięcie ręki. Świat jest rajem. Życie staje się bajką, a bajka życiem.
Wędrujemy dalej, oglądając się za siebie bez przerwy. Zaczyna się chmurzyć. Sina piana oplata bajeczne szczyty. Chłód przenika nas na wskroś. Ubrani we wszystko co było w plecaku maszerujemy dalej. Nie ma odwrotu. Wreszcie przełęcz. Po widokach nie ma śladu, za to zaczyna grzmieć. Trzeba schodzić do Doliny Pięciu Stawów. Nie jesteśmy sami. Zdenerwowani turyści zaczynają zbiegać w dół, po łańcuchach. Wtedy rozpętuje się burza. Teren jest trudny, zwłaszcza w takich warunkach. Deszcz zalewa wszystko. Wśród gromów i błyskawic zbiegamy w dół modląc się, żeby żaden piorun nie trafił w nasz łańcuch. Woda chlupie w butach, a serce łomoce jak dzwon. Na szczęście wszyscy żywi. Ulewa zmienia się w mżawkę. Docieramy do schroniska. Na nasz opłakany widok sala wybucha śmiechem. Jak dobrze być w domu!
Alek Somogi
Zaiste piękna lokacja na wypoczynek. Tatry chyba nigdy nie stracą uroku w moich oczach.