Małołączniak
Dawno, dawno temu. Sierpień w Tatrach. Wymarzony, czasem kapryśny. Zniewalający kolorytem. Zachwycający mglistą zapowiedzią jesieni. Dla nastolatka to prowokacja. I inspiracja. Idziemy na Małołączniak!
Plecaki pełne wyobraźni i najpotrzebniejszych rzeczy. Dolina Małej Łąki upaja wonią świerków, lepiężników, przygody. Przysłop Miętusi otwiera niepowtarzalny widok na Czerwone Wierchy. Dookoła dywan liliowych kwiatów, słońce nad głową. A w duszy orkiestra. Schodzimy do Doliny Miętusiej. Widok Krzesanicy z tej perspektywy zapiera dech w piersiach. Brniemy dalej w tunelu zieleni, wśród koncertu pszczół, baletu motyli, chóru świerszczy.
Wkrótce zaczyna się podejście. Podziwiamy niezwykłą architekturę skalną, kryjąca w sobie królestwo w większości dotychczas niezbadanych jaskiń. Pogoda sprzyja jak rzadko. Wreszcie prawdziwa wspinaczka. Po łańcuchach. Nikt nie pomyślał o rękawiczkach. I cóż to znaczy? Pniemy się w górę, zachwyceni urodą krajobrazu. Szczyt wita nas niezapomnianą panoramą. Czy ktoś ma dosyć? Nikt.
Na wschodzie majaczy stacja na Kasprowym Wierchu. Decyzja do przewidzenia. Wyruszamy. Zmieniający się jak w kalejdoskopie krajobraz pozwala zapomnieć o zmęczeniu. Kopa Kondracka mija jak przelotny romans. Czuby Goryczkowe sprawiają nieco więcej trudności. Idziemy jak natchnieni, chłonąc wszystkimi zmysłami otaczające piękno, zieleń stoków, potęgę grani. Przystajemy na krótki odpoczynek. Dopiero wtedy orientujemy się, że nikt nie zabrał ze sobą picia. Przedtem nikt o tym nie myślał.
Docieramy na Kasprowy. Nagle wszyscy czujemy potworne pragnienie. Opadła adrenalina. Zamawiamy po trzy herbaty na głowę. I wszyscy solidarnie dostajemy zapaści. Zamglony umysł przywołuje niezwykłą historię rodziny Kaszniców, opisaną przez legendarnego alpinistę Wawrzyńca Żuławskiego*. Po kilku minutach zamęt umysłu i mrowienie w kończynach ustają. Zjeżdżamy w dół kolejką, ciesząc duszę pejzażem, wspomnieniami.
Pozostaje tylko pytanie – co to było?
Pozdrawiam
A.Somogi
—
* W. Żuławski: Tragedie tatrzańskie, 1956r